Grudniowy numer "Dylematów Policyjnych"

Ukazał się nowy numer (grudzień 2018, nr 12) „Dylematów Policyjnych”. Zwracamy szczególną uwagę na publikację insp. Marcina Brzezińskiego pod redakcyjnym tytułem „Psia służba czyli ballada o Philipie Marlowe” (pierwotny autorski tytuł „Ballada o Philipie Marlowe, chlaniu i gangusach”) oraz związanym z tym artykułem oświadczeniem Zarządu Stowarzyszenia Komendantów Policji Polskiej. Przytoczone teksty dotyczą ustosunkowania się do treści zawartych w książce Jakuba Ćwieka i Adama Bigaja „Bezpański”, z podtytułem „Ballada o byłym gliniarzu”, wydanej przez oficynę „Marginesy”.

Artykuł Marcina Brzezińskiego zamieszczamy w całości poniżej.

Pierwotny autorski tytuł publikacji „Ballada o Philipie Marlowe, chlaniu i gangusach” został zmieniony na prośbę Redakcji DP w związku z zamieszczoną na sąsiedniej stronie rozmową  z metropolitą wrocławskim abp. Józefem Kupnym.

DylematyPolicyjne.pl

 

Artykuł insp. Marcina Brzezińskiego, nawiązujący do oświadczenia Zarządu SKPP:

Ballada o Philipie Marlowe, chlaniu i gangusach

„Bezpański”, z podtytułem „Ballada o byłym gliniarzu”, to tytuł wydanej przez oficynę Marginesy, a spisanej przez Jakuba Ćwieka, opowieści o służbie wrocławskiego policjanta pionu kryminalnego Adama Bigaja, dziś podinspektora w stanie spoczynku, pracującego w Komendach Wrocław-Fabryczna i Wrocław-Stare Miasto oraz w komisariacie na Rakowcu, według reklamowego zadęcia na okładce książki prawie świadka epoki – „człowieka, który przeżył więcej, niż Philip Marlowe”.

Początkowo nie chciałem w ogóle zajmować się tą pozycją: ech, strata czasu. Potem pomyślałem, że mógłbym ją zrecenzować. Wyszło jednak na to, że pan Bigaj był tak uprzejmy (lub nie), iż raczył uczynić mnie w swoim tekście stroną, co z natury czyni mnie stronniczym. Rozważałem jeszcze felieton, ze względu na pewien luz formalny takiego tekstu odpowiadający nastrojom „ballady”, ale starałbym się wówczas o jakąś myśl przewodnią, a nie wiem, jaką tu parabolą wyrazić ewentualne przesłanie: nie chlać, a przynajmniej ograniczyć ochlajstwo i ochlapusostwo. Bo szczególnie w pierwszej części książki motywem najlepiej ludzi integrującym i najczęściej się przewijającym w antraktach służby jest wóda.

Zawsze ze zrozumieniem podchodziłem do tego, że służba, w której człowiek styka się z brudami i sam wychodzi z niej jakby ubrudzony, wymaga odreagowywania. Ale – bez przesady. Nasycenie wódą u (wcześniej) milicjantów i (później) policjantów osłabia gorzką wymowę prologu i epilogu, przepełnionego żalami na wymuszone odejście z policji, mające charakter pomilicyjnej czystki. Czytelnik-cywil skwituje: o jednego milicyjnego pijusa mniej. Elementem swoistej gry uwodzenia czytelnika jest literacki kształt książki. Niewątpliwie to zasługa wiodącego w pisarskim tangu Jakuba Ćwieka. Przyznaję, że literacko dobrze napisane, potoczysty język, wartkie dialogi, barwne porównania. Do tego – sporo języka knajackiego, jako środka mającego urealniać sytuacje oraz – jeden na drugim i za drugim – wulgaryzmy.

Święty nie jestem, ale co za dużo, to niezdrowo, nawet języka niby martwego. O jego używaniu przez gliniarzy decyduje zawsze splot czynników: przeniesiony ze świata natury mimetyzm (lub mimikra), czyli upodabnianie się do środowiska; konieczność porozumiewania się z tzw. elementem językiem dla niego zrozumiałym; jakieś echa syndromu sztokholmskiego; potrzeba odreagowania i alkoholowe antidotum na problemy życia pozasłużbowego; chęć pokazania, że jest się twardym gliną, swojakiem dla wszystkich, a nie hamletyzującym gamoniem. Nawet nie podejrzewam, jestem pewien, że w kwestii wódy i łaciny stosowanej dominujący jest składnik ostatni. Cytuję: „Mówiło się nawet, że kryminalny powinien się stawiać do roboty wykąpany, ogolony i pachnący, lekko trącący alkoholem” – ot, taki „psi” szpan. Do kompletu zagadką psychologiczną (co do źródła tych urazów – z niedoceniania?) jest przewijający się obsesyjnie przez cały tom motyw „kradzieży” sprawy, sukcesu, premii i braku pomocy ze strony jednostki nadrzędnej.

Mimo że takie zabiegi, jako pójście na łatwiznę, przypisywano nawet czasem, wbrew prawdzie, kierowanym przeze mnie strukturom, sam nie byłem nigdy entuzjastą przejmowania spraw. Przejmuje się wówczas także, czasem nieuniknione wcześniej, błędy, stwarzające luki trudne do zaklajstrowania lub niemożliwe do odrobienia. Tu jednak muszę bronić tej operacji jako formalnie legalnej z racji służbowego podporządkowania i strukturalnej hierarchii, ale przede wszystkim z powodu możliwości kierunkowej specjalizacji i przygotowania w jednostce wyższego stopnia.

Ofiarami poczucia krzywdy pana Bigaja padają na przykład „Benek, Karol i Wiesław” (o dziwo, autorowi zaginął gdzieś czwarty – dziś wysoki oficer w stanie spoczynku), zidentyfikowani policjanci wojewódzkiego Wydziału Kryminalnego, gliniarze o niekwestionowanej renomie, z gatunku tych „prawdziwych”, określeni nawet jako „wyjadacze”, występujący na kartach książki jako zachowujący się wzorowo obserwatorzy miejsca zabójstwa, bo nie wcinający się w podstawowe czynności działającej tam dzielnicowej ekipy. Opisani wymownie jako ”złodzieje sprawy” lub co najmniej leniwi (bo szwendają się po miejscu zdarzenia) i niemi świadkowie „kradzieży”.

Ówczesny całkowity nowicjusz w fachu, dzisiaj autor tych impresji, ni stąd, ni zowąd, rzuca cienie na nieposzlakowane opinie o osobach już nieobecnych w czynnej służbie, z którymi bezpośrednio wcale nie pracował. „Wiesław” to Wiesław P., nieobecny także w życiu, bo nieżyjący, a zatem bezbronny, mój późniejszy podwładny, lubiany i szanowany, o nieskazitelnym zawodowym życiorysie i znajomości na wylot przestępczego światka. Przywołanie jego postaci, w wątpliwym kontekście, wątpliwym także wobec pozostałych, to już świństwo.

W drugiej części książki narrator, dotychczasowy Philip Marlowe, a może Sherlock Holmes dla ubogich (bo tak oceniają dawni znajomi) – obok swych obowiązków ścigania przestępczości pospolitej – przedzierzga się w kieszonkowego Agenta 007, wymądrza się na temat przestępczości zorganizowanej i znajduje dojście do ucha komendanta wojewódzkiego z rewelacjami o przestępczym podziemiu. Tak się składało, że gen. Jerzy Bielicki dawał mi także te doniesienia operacyjne do czytania, opinii i oceny, ale poza aspektami ogólnoinformacyjnymi oraz przecenianiem wagi i wiarygodności źródła informacji nic więcej nie znajdowałem, i nic na to nie poradzę.

Agent 007 usprawiedliwia brak dalszych efektów zdradą i przeciekami odkrytymi w jednostce wyższej. Na początku 1994 roku organizowałem od zera, a później szefowałem, scentralizowanej przez Warszawę, a jeśli chodzi o działanie w terenie w pełni autonomicznej, dolnośląsko-opolskiej strukturze do walki z przestępczością zorganizowaną. Wtedy to przy udziale mojego zastępcy odbyła się próba „werbunku” i opisana w książce rozmowa z jego byłym podwładnym panem Bigajem. Nie będę prostował tego, co powiedzieliśmy, rozmówca odebrał to tak, jak jemu się widziało i podobało, pal licho, ale ważniejsza jest konkluzja: nie wykorzystał swoich pięciu minut i oblał test z szybkiego podejmowania decyzji.

W książce czytamy: „…cała ta elitarna jednostka została ostatecznie zmontowana z tak dziwnych osobników, policjantów bez doświadczenia, osiągnięć czy choćby jednej przygotowanej realizacji, że aż się człowiek wstydził, kogo wystawiamy przeciwko zorganizowanym gangsterskim strukturom. Niejednokrotnie małe sekcje z komend podstawowych miały o wiele znaczniejsze osiągnięcia w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej niż specjalnie do tego utworzony wydział, do którego o mało nie trafiłem”. Uff, do sądu nie pójdę, choć przydałoby się, bo opluskwiani są moi ludzie i ich trud, ale rękę podaję tylko dżentelmenom i jest mi nieswojo w mętnym towarzystwie, jeśli się zdarzy w korpusie oficerskim.

Co to jest, jakieś kompleksy? Odwet za to, że więcej nie zawracałem sobie głowy czyimiś rozterkami, bo miałem na niej poważniejsze rzeczy? To plwociny, co słowo to paszkwilanctwo i łgarstwa, wypowiada się ktoś, kto nie ma do tego kompetencji. Panu Bigajowi nie mam zamiaru się tłumaczyć, ale powiem czytającym te słowa, choć laurki mi już niepotrzebne. Jakoś tak dziwnie się stało, że w ciągu tamtejszych paru lat – przez „pezet” i przy wsparciu i udziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej oraz „pezetowskiego” ogniwa prokuratury – zostali połapani i poszli siedzieć ważniejsi lokalni bossowie i gangusy (czyli gangsterzy według książkowego żargonu), w tym określani jako rezydenci „pruszkowów”.

Kluczowe są twarde dowody, a nie gawędziarstwo. Powyrastali potem nowi, ale to już inna melodia. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Komendant Główny Policji gen. Jerzy Stańczyk w wywiadzie we „Wprost” przyznał wrocławskiemu „pezetowi” pierwszeństwo w ujawnieniu i realizacji spraw z zakresu tematów dotąd w kraju nietkniętych. Nie mam ochoty zajmować się pozostałymi przejawami aktywności w „psiej służbie” tego pana („ten pan” – tak od początku właśnie powinienem pisać). Trzeba wyjaśnić, że „psia służba” to określenie z książki, a tytułowy „bezpański” (wiadomo co) to forma użalania się nad losem (wiadomo czego). To, co ten pan, pan – jak sam o sobie mówi – „pies” zaprezentował w stosunku do mojej formacji, narzuca daleko posuniętą rezerwę wobec wszystkich innych ocen, które towarzyszom służby i miejscom ich służby szczodrze rozdaje. Na dziś wystarczy i wystarczy do zadowolenia, że tylko raz zetknęliśmy się, i – szlus! Może mam dziękować, że zauważono tylko moją „idiotyczną minę”, a nie obdarzono mnie bardziej dosadnym epitetem?

Marcin Brzeziński

 


Artykuły na naszej stronie związane z książką „Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu”:

Odwołanie planowanego spotkania autorskiego i promocji publikacji wydawnictwa Marginesy „Bezpański”, z podtytułem „Ballada o byłym gliniarzu”, autorstwa Jakuba Ćwieka i Adama Bigaja 26.11.2018

Odpowiedź Jakuba Ćwieka, współautora książki "Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu", na oświadczenie Zarządu SKPP 14.12.2018